czwartek, 3 lutego 2011

Ludzie są i odchodzą...

Ludzie są i odchodzą…
Dzisiaj zaczynamy drugą połowę tygodnia, gorzką kawą. Tak, to jest moja chwila spokoju, cisza przed burzą podczas której mogę zebrać myśli. Za 2 godziny zacznie płynąć ta część dnia kiedy oddaje innym mój największy skarb – czas. Ciekawe, czy znowu będę musiał użerać się z urzędnikami, a może znowu będę zirytowany lekarzem, który po 30 latach pracy nie potrafi wypisać poprawnie wniosku. Może znowu zadzwoni do mnie ktoś straszący mnie sądem, albo zrobię kolejny projekt wizytówki, lub innej rzeczy. Bardzo szybko mija mi tydzień. Byleby życie tak nie przeminęło, bo będę tego żałował.
Tydzień zacząłem w niedzielę, budząc się obok największego daru, jaki mogłem otrzymać od Boga, widząc za oknem budzący się świat. Niebo czerwono, szaro, białe, przecięte w połowie przez obłok pozostawiony przez samolot, duże żółto-pomarańczowe słońce wychodzące zza horyzontu i księżyc w kształcie rogala chowający się za nim. Nad księżycem gwiazda, a wokół biało zielone drzewa, białe pagórki, łąki, hehe wszystko białe. Potem na studiach porażka – nie dostanę stypendium. Teraz muszę oddać ciut więcej czasu komuś, żebym mógł spokojnie utrzymać standard życia.

Ludzie są i odchodzą…



Czasem któs odchodzi mentalnie, ktoś staje się inny niż był i też w pewnym stopniu oddala się, odchodzi od nas, ktoś odchodzi od nas z naszej winy, ze swojej, tak po prostu, na skutek upływającego czasu, a wraz z nim namiętności. Myślę, że takie odejście jest gorsze niż odejście poprzez śmierć.




Na śmierć kogoś zwykle nie mamy wpływu, po śmierci kogoś wiemy, gdzie jest, nie zastanawiamy się, co teraz robi, czy jest szczęśliwy, czy tęskni za nami, czy wyrządziliśmy mu krzywdę, bo ta osoba już nie żyje. W przypadku innych odejść, mamy w pewnym stopniu na nie wpływ. Gdy tracimy kogoś, kto był częścią naszego życia, to zawsze zastanawiamy się, jaki miałyby przebieg wydarzenia, gdybyśmy postępowali inaczej. Mówią, że niestety nie mamy na to wpływu – NIE! Dobrze, że nie mamy na to wpływu. Skoro tak się stało, to powinniśmy zaakceptować sytuację i żyć dalej, jednak nie potrafimy… Ciągle myślimy o tej drugiej osobie, zastanawiamy się dlaczego, ona nas, my ją zraniliśmy, dlaczego nie potrafimy przebaczać, dlaczego nie jesteśmy wyrozumiali i nie pozwalamy komuś odejść, lub dlaczego ciągle ożywiamy go w krainie myśli, skoro on już umarł, nie ma go przy nas, jest dla nas niedostępny. Nie chodzi mi tylko o narzeczonego, dziewczynę, itp. Czasem gdy odchodzi, ktoś do kogo miało się sentyment, szacunek, darzyło się go przyjaźnią, uważało za autorytet, lub bratnią duszę, nie potrafimy sobie z tym poradzić i boli nas to może bardziej ze względu na złożoność więzi i sposób w jaki się tą więź tworzyło. Taki inny rodzaj.. miłości? Coś w tym stylu. Miłość braterska, często trwalsza niż miłość do naszej kobiety, mężczyzny. Cieszę się, że moją kobietę kocham, na obydwa sposoby, dlatego nie mam wobec niej żadnych oporów, ani sekretów.

Ludzie są i odchodzą…





Czasem najlepszą rzeczą jaką możesz zrobić dla drugiej osoby, to odejść od niej, lub dać jej odejść od siebie. Nawet kosztem zerwania kontaktu i milionów myśli.
3 bliskie mojemu sercu osoby praktycznie zakończyły swoje związki. Ciekawe, jak wytrzymują tę pustkę. Martwię się o nich. Zarazem wiem, że są tak wspaniałym ludźmi, że poradzą sobie z tym i wybiorą rozwiązanie, które zostawi im najwięcej miłych wspomnień, bo:

„Zawsze w życiu idziesz którąś z dróg. Wybieraj tą, która da Tobie najpiękniejsze wspomnienia”





Też przez to przechodziłem. Mnie raniły kobiety, dostawałem tz. „Kosze” (hehe tez bym sobie je dał teraz), zostałem wykorzystany, i zostawiony, sam też zraniłem pewną osobę, choć nie wiem dlaczego. Chyba chciałem cierpieć, a za to ktoś inny cierpiał. Byłem zbyt dumny, samolubny, żeby dać komuś szczęście. Działałem destrukcyjnie w pewnym stopniu. Wiem byłem głupi, teraz zupełnie inaczej podchodzę do pewnych spraw. Kosze… Kiedyś się nimi martwiłem, dawałem im rangę załamania życiowego, po to by teraz cieszyć się z tych wszystkich porażek, które ukształtowały mnie i pozwoliły budować mi od podstaw wspaniały wyjątkowy związek. Jak to mówił Włodi:

„by być kim jestem, musiałem to przeżyć”

Tylko nie rozumiem jednej rzeczy:
Dlaczego biegnąc po swoje szczęście, często zabieramy je innym, lub ranimy innych?
Może po to, by oni zrobili to samo co my i mogli kiedyś budować swoje Zycie w oparciu o porażki, ból jaki im zadaliśmy?
W pewnym rodzaju raniąc innych świadomie, lub nieświadomie, dajemy im dar, doświadczenie, naukę, którą zapamiętają i wykorzystają w odpowiednim momencie. Niestety na każdej drodze życiowej doznamy zarówno radości, jak i porażek, będziemy cierpieć, jednak gdy tylko będziemy chcieli dojść tą drogą do jej końca, zdobędziemy się na odwagę, to nasz trud zostanie wynagrodzony. Bo ja wiadomo:


„żeby zobaczyć tęczę, nie można bać się deszczu”




W końcu każdy z nas jest wyjątkowy i zasługuje na szczęście na każdej płaszczyźnie życia. Zaakceptujmy siebie, nie bójmy się porażek, podnośmy się po nich, idźmy dalej po swoje marzenia, bo one czekają na nas, niczym garnek na końcu tęczy ;)

Ps. Przepraszam wszystkich ludzi, których kiedykolwiek zraniłem.

Miłego dnia przyjaciele

Flanel